Budzę się rano. Jak zwykle skoro
świt, jeszcze ciemno na dworze. Słyszę mleczarza rozwożącego mleko. Poznaję go
po brzęku szklanych butelek tłukących się jedna o drugą w metalowym wózku.
Chyba podjechał pod naszą klatkę. Za chwilę usłyszę jego szybkie kroki na
klatce schodowej. Postawi butelkę mleka pod moimi drzwiami. Trzeba wstać, nie
ma rady. Cicho otwieram drzwi i biorę butelkę z mlekiem. Nastawiam gaz.
Odkorkowuję aluminiowy kapselek na butelce i wlewam mleko do aluminiowego,
podwójnego garnka z gwizdkiem. Przemieszczam się leniwie do łazienki. Słyszę
głos gwizdka. Jak ja tego nienawidzę. Całą rodzinę obudzi, a oni mogą sobie
jeszcze trochę pospać. Sam niestety muszę lecieć, bo półtora etatu to wyzwanie.
Ale na rodzinę trzeba zarobić. Przygotowuję kanapki dla moich dzieci i biegnę
do samochodu. Stara, wysłużona Syrenka. Nigdy mnie jeszcze nie zawiodła. Muszę
tylko przetrzeć szmatką okna, bo poranna, jesienna rosa już daje się we znaki.
No i reflektory. Nie ruszam się bez dokładnego wytarcia wszystkiego, zwłaszcza
jesienią. Widzę w oddali, że jest lekka mgiełka. Jak to o tej porze bywa. Na
pewno na drodze przy Lasku Dębińskim będą leżeć już liście. Jestem nauczycielem
i wychowałem już niejedno pokolenie. Wymagam od moich uczniów bardzo dużo, ale
też pomagam im w różnych sytuacjach. Postępuję tak, abym zawsze mógł każdemu
spojrzeć prosto w twarz. Nie chcę mieć wrogów. Jak słuchacz, bo często też
wykładam dla „zaocznych”, mówi mi prawdę, informuje o kłopotach, problemach, że
miał kłopoty z przygotowaniem się do zajęć, odpuszczam mu. Ale nie lubię kłamstwa.
Nasza współpraca układa się w sumie znakomicie. W końcu docieram do pracy.
Droga dzisiaj nie była taka zła, pusto na ulicach. Nawet mgła w centrum była
mniejsza. Tramwaje i autobusy wracają na trasy dzienne, nocne zjechały już do
zajezdni. Parkuję samochód wśród opadłych liści. Oj, muszę pogonić woźnego, bo
jeszcze ich nie sprzątnął. Lekcje w dziś nawet przeszły spokojnie. Trochę się spieszyłem.
Ostatnie prace na działce są do wykonania. Dobrze, że mamy ogródek. Uwielbiam w
nim pracować, a i dla budżetu domowego to wielki dodatek. Muszę wykopać marchew
i pietruszkę oraz obciąć gałęzie na drzewach owocowych. Zatem biegiem po pracy
do samochodu. Ładny dzień się zrobił. Gaz do dechy! Nie, za szybko nie można.
Wprawdzie na ulicach aut nie za wiele. Godzina szczytu czyli 15 już minęła,
więc spokojnie pokonuję odległość blisko 20 km z jednego końca Poznania na
drugi w ciągu 20 minut. Wbiegam na działkę. Zamieniam wyjściowy garnitur na
roboczy strój ogródkowy i do roboty. Trochę chłodno się robi, ale na całe
szczęście mam ciepłą herbatę. Ten plastikowy termos nawet dobrze jeszcze ciepło
trzyma. Oj, jaki on jest już stary. Jeszcze pamięta stare nasze wyjazdy z
dziećmi, a one już mają po 9 i 6 lat. Nie ma co się rozczulać nad upływającym
czasem. Rozpalam małe ognisko z suchych gałęzi i zgrabionych liści. Jutro w
sobotę, po szkole muszę tu przywieźć dzieci, aby pomogły mi pozgrabiać więcej
liści. Chwytam łopatę i kopię warzywa. Obcinam gałęzie i też spalam je w
ognisku. Zaczyna się ściemniać. Kończę pracę tym bardziej, że trochę
zgłodniałem. Kanapki miałem smaczne, ale już zjadłbym coś ciepłego. Już nie
zakładam garnituru, tylko w roboczym ubraniu biegnę do mojej stęsknionej
rodziny. Mam dla nich jeszcze trochę jabłek z altany. W sam raz na przegryzkę
do kanapki w szkole. Podjeżdżam na ulicę pod blok. A tam codzienność, czyli
brak miejsca do zaparkowania. Samochodów przybywa, a miejsc parkingowych na
osiedlu nie. W końcu mój kunszt w prowadzeniu samochodu przydaje się i wciskam
się w szparkę pomiędzy „Warszawę” i „Fiata 125”. W domu szybka kąpiel i
nareszcie coś ciepłego. Jeszcze zdążyłem, zanim żona z pralki „Frani” wrzuciła
pranie do wanny. Dzieci opowiadają o swoim dniu, przeżyciach szkolnych. Godzina
19.30 i czas na „Dziennik”. Ciekawe, czym nas znowu dzisiaj zaskoczą. Oby nie
kolejną podwyżką za prąd, bo dni teraz coraz krótsze i światło dłużej wieczorem
się pali. Zakładam ciepłe skarpety i zasiadam w wygodnym fotelu. Mam kłopoty z
sercem, więc mała lampeczka koniaku na rozgrzewkę, a potem padam ze zmęczenia.
Jeszcze tylko musze wystawić nową butelkę na mleko na klatkę schodową, aby
nazajutrz rano mleczarz nie dzwonił do moich drzwi.
Historia prawdziwa z życia
mojego dziadka z lat 70. XX wieku na podstawie opowieści mojej mamy.
Zosia Trawińska
Komentarze
Prześlij komentarz